FOOD, SHORT

SHORT #014 Kiełbasa piernikowa – „chory pomysł jakiegoś pojeba”

Cytuje i opowiada Aleksander Baron

„Chory pomysł jakiegoś pojeba” – usłyszałem z nienaturalnie dużych ust kobiety stojącej przed moim grillowym stoiskiem w stołecznym Lunaparku.

A i owszem – ten „pojeb” stoi przed Panią. Bardzo miło mi poznać. Po czym kontynuowałem: Pomysł jak pomysł — dawna kuchnia polska, czasem nazywana staropolską, najchętniej wszystko łączyłaby z przyprawami korzennymi, w tym ryby czy — tak jak w tym przypadku — mięso.
Po pierwszym kęsie można się zorientować, że nie jest to pomysł „pojeba”, czy kogoś, kto udziwnia coś na siłę. Wszystko do siebie pasuje. Kiełbasa jest jeszcze delikatnie wędzona olchą, czasem bukiem. Oczywiście biorę pod uwagę, że nie każdemu może pasować takie połączenie. Pomysł ma już swoje lata. Po raz pierwszy taką kiełbasę z robiłem w 2014 roku w Izraelu.

Tak, właśnie tam —  to dopiero mogło się wydawać poronionym pomysłem. Miało to miejsce w Hajfie, gdzie byłem gościem „Polish Culinary Week in Israel”. W pubie Ogen podałem ponad 200 piernikowych kiełbas wieprzowych i jakimś cudem nikt się nie wzbraniał.

Przytoczę dwie opowieści związane z tym festiwalem, choć z tamtej podróży przywiozłem ich znacznie więcej.

Pierwsza: Przed wyjazdem rozmawiałem z szefem kuchni, z którym i u którego, miałem przez trzy dni serwować polskie dania wykonane głownie z tamtejszych składników. Chciałem jednak coś przywieść, planowałem w głowie menu. Zapytałem go jak będzie z tą koszernością – odpowiedział, że będzie tak, że jak złamiemy wszystkie jej reguły, to będzie świetnie! Do dziś pamiętam, jak powiedział – przywieź proszę dobry boczek i krew!

Druga historia wiąże się z procesem robienia kiełbas na drugie wydarzenie, we wspomnianym wcześniej Ogen Pub – פאב העוגן. Właściciel — Gil Pinkus postanowił ułatwić mi życie i zaproponował, że przeniesiemy produkcję rzeczonych dwustu kilkudziesięciu kiełbas do zaprzyjaźnionego zakładu masarskiego. Odetchnąłem z ulgą, ponieważ wizja nabijania tej ilości jelita domową maszynką, w kuchni, której powierzchnia nie przekraczała 2 metrów kwadratowych średnio mi się uśmiechała. 

Tego dnia wstałem bardzo rano, co przyszło mi z niemałym trudem, ponieważ noc  spędziłem w undergroundowym klubie z karaoke z ekipą całej restauracji. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, jaką cenę przyjdzie mi zapłacić za przyśpieszenie kiełbasianej produkcji. Sama praca poszła jak z płatka, bo z pomocą tamtejszych chłopaków zajęło nam to kilkanaście minut, po czym udaliśmy się do gabinetu prezesa. Ten przywitał nas w białym kitlu i zarządził żeby jego ludzie o nas zadbali, i żebyśmy głodni nie wyszli. Było nas trzech — dostaliśmy talerz wędlin i wyrobów masarskich, trzy widelce i trzy pół litrowe szklanki. Prezes zdradził, że jego rodzina pochodzi z Polski, z tego a tego miasta, następnie podszedł do gabloty z której wyjął butelkę wódki. Rozlał ją na trzy szklanki — całą butelkę. Kilka toastów i 0,7 pękło. Przegryzałem to wszystko wędlinami — nie skupiałem się wtedy na ich jakości, były potrzebne — ponieważ jak się domyślacie jeszcze nie jadłem tego dnia śniadania. Gościnność poszła o butelkę dalej, tym razem wódki aromatyzowanej o smaku czarnej porzeczki… chyba, nie pamiętam dokładnie. Straszny syf. Z bólem wypiłem drugą dużą szklankę, zastanawiając się jak dalej ten dzień się potoczy… Nie obyło się bez innych przygód, jednak te na razie zostawię dla siebie. Najważniejsze jest to, że kiełbasy udały się znakomicie. Znikały z talerzy, jak świeże pieczywo u Waleckiej…

Chcesz przeczytać więcej?