BLOG

Prze – ŻARCIE!

No i po sytych Świętach – Świętach wielkiego obżarstwa.

Ciężko znosimy takie obżarstwo i słyszę wokół, że coraz ciężej. Nie wiem jak Wy, ale ja żarłem – przyznaję. Rzadko mam okazję, by wpychać w siebie jedzenie od rana do wieczora i później znowu od wieczora do rana. Naprawdę to uwielbiam. Niestety, nie uszło mi to bezkarnie – czuję bowiem ociężałość po tym wszystkim. Pewnie wiele osób może mi współczuć i to w średniowiecznym znaczeniu tego słowa- współodczuwając ze mną koszmar niemocy zjedzenia więcej. A tak w ogóle to post mógłby być po Świętach – tradycja Kościoła rzymskokatolickiego miałaby szansę stać się świecką.

Dużą winę ponosi – i myślę, że tu dietetycy się ze mną zgodzą – temperatura jedzenia. Jemy zimne dania. Żołądek musi się w tej niecodziennej sytuacji dużo bardziej wysilić, by materiał ten spalić – więc materiał ów zalega. Oczywiste jest, że cała różnorodność, galimatias, pomieszanie z poplątaniem węglowodanów i tłuszczy – roślinnych i tych pochodzenia zwierzęcego – także wpływa na nasze samopoczucie. Spotyka się cała rodzina, każdy coś przygotował, trzeba wszystkiego spróbować, wszystkim zrobić przyjemność. Istny żołądkowy kogel mogel. Jak „odtajać” w takiej sytuacji? Nie tylko po Wielkanocy – bo minął już prawie tydzień i zapewne każdy, lepiej czy gorzej, poradził z tym sobie- ale po wszystkich świętach, uroczystościach, festiwalach obżarstwa. Najprostszy z nich – dać sobie na wstrzymanie, rozstając się z resztkami ze świątecznego stołu. Oczywiście jedzenia nigdy nie należy marnować, ale można się nim podzielić. Opróżniamy więc lodówkę ze wszystkich pieczonych mięs, kiełbas, wędzonek, boczków, sałatek warzywnych, jaj w majonezie i tych farbowanych – co zostają na sam koniec – i zapraszamy przyjaciół, wymyślając jakiś tajemniczy powód. Tym czasem musimy zaopiekować się naszym żołądkiem. Wyrzucamy z diety wszystko co mączne, przede wszystkim pieczywa, makarony, ryże. Żadnych słodyczy. Najlepiej ugotować rosół i pić gorący, najlepiej z dużą ilością ziół. To jest najlepsze co można zrobić – generalnie gdybym mógł, zawsze zaczynałbym dzień od esencjonalnego rosołu. Jak Król Staś, któremu przynoszono ową ambrozję prosto do łóżka. Wzbogaćmy wywar o świeże zioła: koper, natkę, tymianek i lubczyk, kminek (który nie bez powodu od wieków używany był nie tylko jako przyprawa, ale jako środek wspomagającym trawienie). Nie może także w nim zabraknąć gotowanych warzyw- źródła błonnika. Żeby rosół stał się daniem pełnowartościowym – ja dodaję jeszcze surowe żółtko. Dodam, że tuż przed chwilą zjadłem taki właśnie obiad. To zniewalające uczucie – z wierzchu delikatnie ścięte żółtko, dziurawimy zębami, by płynna jego część cudownie wypełniła usta, zlepiając nasze wnętrze. Po tym wręcz metafizycznym doznaniu, łyżka po łyżce, chłepcemy tłusty rosół. I znowu orgia jedzenia – ta tylko na mniejszą skalę. Starym sposobem, często jednak kwestionowanym przez lekarzy i dietetyków, jest alkohol. Oczywiście nie ten lekki – piwo na pewno nam w tej sytuacji nie pomoże. Co do wina, ubóstwiam je jako dopełnienie smaku, ale wcale nie wspomaga trawienia, jak zwykło się twierdzić. Pozostaje nam więc wódka. Dla mnie to za mało. Śliwowice, bimbry, samogony, mocne giny, a ponad wszystko ziołowe stwory domowego wyrobu, kojarzące się większości z … lekarstwem. O zbawiennym działaniu alkoholu o mocy prawie dwukrotnie większej niż wódka, przekonałem się po raz pierwszy bodajże w czeskiej Pradze, będąc tam z mym przyjacielem J.K. O ciekawych okolicznościach i przygodach jakie nas tam spotykały jeszcze nie raz wspomnę. Tym razem natomiast, jedynie wtrącając: w przerwie w pracy zjedliśmy olbrzymie golonki, poprzedzając to przystawkami – nie pomne jakimi. Było co najmniej po sześć piw na każdego, a żadnego piwa nie pije się tak łapczywie jak Světlý Ležák. Trudno było wstać od stołu. Trochę niepewni, nieprzekonani do tego, co miało zaraz nastąpić, zamówiliśmy po dwie kolejki absyntu. Uczucie ociężałości przeszło w ciągu piętnastu minut, pijaństwo już nie – trzeba było tamtego dnia pełnego planów handlowych zrobić wolny wieczór. Ot, „biznes lunch” w naszym wykonaniu… I na koniec. Tu nie będzie już historii w tle i przepraszam za, być może, truizm – najlepszym sposobem na przejedzenie i śmiem twierdzić, że na wszystko, jest dziki seks.

Chcesz przeczytać więcej?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *